środa, 26 czerwca 2013

Zlewki codzienności

A teraz troszeczkę o zalewach. I zlewkach. Szkoda, że nie o nalewkach;) Chociaż ...o nalewkach jednak też. Żeby było do rymu:)

Nie mam dziś wiele do powiedzenia. Może tylko trochę ponarzekam, że nie narzekam.

Na dworze ciągle siąpi, w domu też kapie (z nosa i z kranu), jak miło wsłuchać się szum zimnego wiatru i delikatne kap, kap, kap. Ogniska domowe kwitną, rozgrzewają i powodują tulenie się domowników – same zalety. A dlaczego tak jest: bo na dworze zimno i deszczowo, a w domu ciepło i przytulnie. Można bezkranie siedzieć pod kocem i smakować apetyczną książkę/oglądać telewizję półgębkiem/popijać herbatę z ulubionego kubka zielonego jak jabłuszko/głaskać puszystą mordkę kota i szurpaty pyszczek psa. Nie ma potrzeby biec "to-tu-to-tam", bo "to-tu-to-tam" ani nie zając, ani nie królik więc nie ucieknie. Za to czas ucieka, szkoda więc marnować go na bezsensowne narzekania i bezczynność. Lepiej zastanowić się jak przyjemnie wykorzystać ten czas – najlepiej robiąc coś, co skutecznie wyrwie nas z rutyny dnia powszedniego1. A najlepiej nie myśleć za wiele, tylko robić to co chcemy i co sprawia nam przyjemność, lub to co musimy, ale tak, by to polubić i też spróbować mieć z tego jakąś frajdę.

Bo nie chcę ciągle narzekać i być niezadowolona. Wystarczy, że wszędzie dookoła słychać marudzenie i bręczenie:

- Och, jakaś ty obręczona dzisiaj!
- Ty wcale nie jesteś lepszy, też marudzisz marudo.

Wszyscy tak jakoś narzekają, jakby stało się to obowiązującym zaleceniem towarzyskim, czy wręcz wymogiem kulturowo-temporalnym. A kiedy ktoś próbuje się temu przeciwstawić... ech, wiadomo jak to wyglada. Dzisiaj akurat narzeka się w większości na deszczową pogodę, stąd taki a nie inny wstęp.

Co z tego, że czasy są ciężkie? Zawsze były jakieś tam czasy i to na ogół nielekkie. A takie bezustanne narzekanie powoduje tylko, że sami sobie dokopujemy, a właściwie zakopujemy się we własnej bezsilności, zwalając winę na abstrakcyjny byt jakim jest "ciężkoczasowość wszechzawszeobecna".

Zatem mój postulat jest krótki: zamieńmy brudną i szarą zalewę codzienności, tak pełną różnorakich śmieci na fajną i kolorową zupkę własnego przepisu.
A w czym może tu pomóc antropologia? Chyba w tym, by nauczyć się wyrabiać sobie swoje zdanie na temat otaczającej nas rzeczywistości, czasów i ludzi. To ona pomaga nas wytrącać ze stereotypowego i biernego myślenia na rzecz nowych poglądów i nowego, świeżego podejścia do życia. To na tym polega bycie antropologiem: by patrzeć na nowo, być zadziwionym i zafascynowanym światem jak dziecko, lecz by jednocześnie potrafić z tych obserwacji wysnuwać wnioski pomocne nam, a przede wszystkim Innym. A jeśli zupka będzie niestrawna? Przynajmniej będziemy ją zawdzięczać sobie, a nie opinii i schematom postępowania ogółu.

Wiem, że po trochu jestem dziwakiem-dziobakiem, a po trochu wrednym kotem, którego nie potrzeba wcale odwracać ogonem, bo sam się okręca w drugą stronę i idzie pod prąd. Badacz codzienności powinien być czasem jak taki kot, który leży gdzieś na uboczu, cicho lecz z pełną namysłu uwagą obserwuje i wyciąga wnioski. A potem idzie tam gdzie chce i kiedy chce, bo nie lubi utartych ścieżek.

Koty nie lubią też ochłapów – zlewek codzienności. Nie karmią się byle czym i nie pozwalają ugłaskać się za pomocą tandety, jak to czasem robią ludzie. Nas byle reklama potrafi namówić do kupienia każdej głupoty. Chyba po protu lubimy się oszukiwać, zwłaszcza sami siebie. Jeszcze gorzej jest z opiniami – nasiąkamy nimi jak gąbka. Tyle, że są to na ogół opinie wydawane przez hipotetyczno - hipopotamiczny ogół, bo sami jesteśmy zbyt leniwi by zdobyć się na wysiłek samodzielnego myślenia.

Nie bez kozery nie kupuje się kota w worku: skoro kot wie co dobre, to z jakiej paki my mamy sprzedawać/nabywać towary niesprawdzone. Czy intuicję kot zawdzięcza jakiemuś niezwykłemu charakterowi, instynktowi, doskonałym zmysłom pozwalającym na dokładną obserwację i wyciąganie wniosków – nie wiem. Dla mnie mój kot jest taką prywatną antropologiczną muzą: bo zsyła natchnienie i uroczo mruczy.

I jeszcze tylko na koniec żartobliwie o nalewkach. Jak sobie nalejemy, tak się napijemy. Dla mnie domowa nalewka jest synonimem luksusu, dobrego gustu, a przede wszystkim dobrego smaku. Co pozwolimy w siebie wlać, to odczujemy następnego dnia rano. Więc znów uwaga, że nie ma co polegać na ""sprawdzonych"" markach i etykietkach (reklamach, przyzwyczajeniach, schematach myślowych, nawykach, szufladkach). Czasem warto popróbować nowych smaczków i przekonać się, czy nowe nie będzie smakować lepiej.

1Swoją drogą szkoda, że słowo powszedni kojarzy nam się już dzisieaj tylko z nudą i powtarzalnością. Kiedyś okreśłenie chleb powszedni dawało nadzieję i radość: że jest dobrze, że jest co jeść, że nie ma się czym martwić skoro chleb powszedni jest.

Hybrydy

Sama nie wiem, o czym tu napisać.

Może coś o moim komputerze? O tym, jak układa się nam nasza współpraca: ja myślę i stukam, a on odpukuje i "coś tam - coś tam" robi. Albo też nie. Różnie z nami bywa, jak to "w związku". Niby jest moją trzecią ręką i czwartą nogą, ale jak to bywa z protezami nie zawsze się słuchają właściciela.

Obok leży telefon – trzecie ucho. Czasami też piąte oko (noszę okulary), jeśli uda mi się zrobić pstryk-pstryk i powstanie zdjęcie:) W sumie mój telefon jest super- hiper-gadżeciorkiem, gdy tak dłużej się nad tym zastanawiam. Nie dosyć, że robi za dodatkowe oko i ucho, to jeszcze jako ekstra szufladka wyjęta z głowy, w której notabene i tak panuje bałagan od nadmiaru informacji.

Już tłumaczę o co mi chodzi z tym telefonicznym szufladkowaniem. Za dużo informacji, bodźców, myśli powoduje, że mam w głowie chaos, przy którym ten z czasów kosmogonii i wielkiego wybuchu wymięka;p W każdym bądź razie, żeby ogarnąć jakoś powstałe wysypisko, niektóre informacje, można przenieść na inne nośniki pamięci, np. do telefonu. Często notuje tam różne bieżące info, zapisuje tytuły książek, o których usłyszałam i chce przeczytać, mam zdjęcia rozkładów jazdy z przystanków, fotki i głosy spotkanych ptaków czy nawet plenerowo – przyrodnicze filmiki.

Dlaczego tyle tego wszystkiego? Bo głowa to nie śmietnik, a przynajmniej nie powinna nim być. W słodko – kwaśnej zalewie informacyjnej życia codziennego, można się czasem nie zamarynować, ale ukisić, lub co gorsze - zgorzknieć (wszystko zależy od przypraw jakimi się pozwolimy posypać). Jest tyle ważnych spraw, wiedzy, wspomnień, o których chcę pamiętać, że nie potrzebuje kupy błota i siana, która wystawałaby mi z uszu zamiast z butów, gdybym próbowała wszystko zakodować, przyklepać, a właściwie wklepać sobie do główki. To co niepotrzebne wpuszczam jednym uchem, a wypuszczam drugim, lub ogarniam jednym oczkiem, a nawet jego kątem podczas gdy drugie przylepione jest do fioletowych migdałów (błękitne są takie nudne).

Dlatego staram się nie oglądać taśmowo telewizji, w ogóle bardzo rzadko ją oglądam, a jak coś mnie niezbyt interesuje (ale chcę komuś potowarzyszyć), to dodatkowo czytam książkę, rozwiązuje krzyżówki lub robię coś innego. A najlepiej oglądać filmy w kinie lub na płytach – oglądam co chcę i kiedy chcę – to ja rządzę sowim czasem i przynajmniej w jakimś stopniu przepływem informacji.

Ale wracam, już do głównego tematu, czyli do moich protez, także tych pamięciowych. Bo po co skrupulatnie upychać niektóre dane, skoro wystarczy zajrzeć do internetu, telefonu, czy słownika na półce (wszystko zależy od ich rodzaju), co jest czasem szybsze niż wygrzebywanie z mroku pamięci. Nie mówię oczywiście o wszystkim, ale są czasem takie rzeczy bez których można się obejść. Obrazy, widoki też nauczyliśmy się zapamiętywać pośrednio, poprzez protezy takie jak zdjęcia, rysunki, obrazy (malarskie).

Zatem czy ludzie nie są do pewnego stopnia hybrydami? Takimi zlepkami własnych ciał i ich protez, czyli dodatków, które zastępują nam ich ułomności i braki?

Za mało miejsca w łowie – książki, obrazy, zdjęcia, elektroniczne nośniki pamięci.
Nie umiem latać: samolot, helikopter, motolotnia, spadochron.
Za wolno się przemieszczam: rower, samochód, pociąg, tramwaj.
Chcę coś napisać: ołówek, klawiatura.
Chcę utrwalić wspomnienia z wycieczki: aparat fotograficzny.

Właśnie próbuje to wszystko sobie wyobrazić jakoś tak po swojemu i zamiast hybrydy: pół człowieka, pół maszyny, widzę trywialnego pajączka tkwiącego w centrum sieci, do której w różnych miejscach poprzylepiane są komórki, aparaty, komputery i wiele innych wynalazków. Nachalna jest też wizja dość podobna, ale w której pająka zastępuje ośmiorniczka trzymająca w jednej macce telefon androida, a w innej np. wiertarko - wkrętarke ;)

Pośrednio do takiego postrzegania człowieka, nie tylko tego współczesnego, jako swego rodzaju hybrydy1, skłoniła mnie teoria aktora- sieci Bruno Latoura dotycząca, siatki powiązań i interakcji łączącej ludzi i nieludzi2.

Większe znaczenie miała jednak wcześniejsze obserwacje ludzi i ich zachowań: zgubiłem telefon! Co ja teraz zrobię, czuję się jak bez ręki i nogi! Albo inne smaczne komentarze takie jak, że obecnie bez samochodu to człowiek czuje się jak kaleka, bo nigdzie nie można się ruszyć. A co się dzieje, jak czasem prąd wyłączą? Widok ludzi nieprzyjemnie zaskoczonych ciemnością, błąkających się po domu ze świeczką i marudzących, że nie ma co robić, sam w sobie jest dobrą zabawą. Wtedy umycie się po ciemku, czy próba napicia się gorącej herbaty (bo w domu jest kuchenka elektryczna) są skazane na fiasko. Nie zawsze, nie wszędzie, ale czasem naprawdę można zobaczyć piękne scenki rodzajowe;p

Lecz najbardziej intrygowały mnie od dawna właśnie komentarze dotyczące uzależnienia od maszyn – protez, a co za tym idzie przejściowe kalectwo (gdy nie potrafimy sobie bez nich poradzić, a nie ma ich akurat do pomocy).

Co z tego wynika? Chyba to, że czasem badając życie ludzi antropolog musi stać się pośrednio mechanikiem, informatykiem, robotykiem, a do tego naukowcem – wizjonerem, który potrafi wyobrazić sobie syntezę człowieka i maszyny (lub chociaż jakiegoś narzędzia pełniącego funkcję protezy). Celowo nie podam tu nasuwających mi się skojarzeń choćby z zakresu literatury i kultury popularnej, której bohaterowie mają takie cechy hybrydyczne. I to bardzo wyraźnie zaznaczone. Czasem samemu trzeba się pobawić i poszperać co nieco w zakamarkach pamięci;) Takich postaci jest jednak wiele.

Ale na codzień my sami stajemy się takimi hybrydami i pozwalamy uwiązać się jak na smyczy niektórym gadżetom, bez których nie potrafimy funkcjonować, lub których użytkowania wymaga od nas życie codzienne (praca, tylko z prawem jazdy; nie masz komputera w domu? to niemożliwe; podaj mi swój numer telefonu, co nie masz telefonu?! itd.).

Może współczesny świat dzieli od przeszłości po prostu ilość i stopień skomplikowania urządzeń, wraz z którymi współpracujemy, współistniejemy? Poszczególne ograniczenia naszego ciała lub niedoskonałe umiejętności nauczyliśmy się prawie na trwałe przezwyciężać albo wzmacniać poprzez sieć powiązań z protezami naszego człowieczeństwa (narzędziami, maszynami, technologiami). Możliwe jest też, że większe znaczenie ma nie jakość i zaawansowanie technologiczne, ale większa ilość powiązań, nici w sieci zależności3?

Ważne wydają mi się także sieci powiązań, które powstają na poziomie ludzkiej mentalności. Im bardziej nasze narzędzia są skomplikowane, tym nasze od nich uzależnienie staje się większe, bo nie potrafimy sobie wyobrazić jak można bez nich funkcjonować. Człowiek w obliczu współczesnych technologi wydaje się być często malutki i bezradny, a do tego taki prosty i nieporadny. Wydaje mi się, że dlatego właśnie szukamy pomocy w coraz większej ich ilości – by zatuszować naszą nieporadność i bezbronność. Stąd też płynie głód i uzależnienie, potrzeba posiadania coraz większej ilości protez ("przedłużek" - bo niejako przedłużają nasze ciała i umiejętności). Cywilizacja potrzebuje do swego istnienia tak wielu urządzeń, ponieważ to my potrzebujemy coraz większych dawek by osiągnąć zadowolenie, jeśli rozpatrywać tą kwestię w kontekście uzależnienia.

Czy dlatego lekiem na cywilizacyjny zamęt jest powrót do natury (chociaż taki weekendowy wypad na wieś lub pod namiot, gdzie nie ma internetu, telefony są wyłączone, a kolację robi się nad ogiskiem)? Takie chwilowe wyłączenie części powiązań z otaczającej nas sieci zależności?

Kim zatem jesteśmy? Ludźmi czy ludzkimi hybrydami?

1Określenie hybryda w tym przypadku rozumiem jako połączenie człowieka z różnymi elementami nieludzkimi, takimi jak narzędzia, maszyny, komputery, roboty, poprze gęstą siatkę powiązań.
2Informacje dotyczącej tej teorii czerpię z naszych wykładów, a także dodatkowo z http://pl.wikipedia.org/wiki/Teoria_aktora-sieci [dostęp z dnia 24. 06. 2013], http://en.wikipedia.org/wiki/Actor%E2%80%93network_theory [dostęp z dnia 24. 06. 2013], http://pl.wikipedia.org/wiki/Bruno_Latour [dostęp z dnia 24. 06. 2013].
3 Jeśli potraktować maszynę zaawansowaną technologicznie jak zbiór pewnych prostych rozwiązań i elementów, to związek człowiek - maszyna skomplikowana rozpada się na sieć człowiek – wiele elementów prostych, ale razem działających. Stąd nie jakość, ale ilość powiązań.

piątek, 21 czerwca 2013

Książki, czyli ucieczka od zbyt szybko pędzącego świata.

Kiedy raz skupiłam się na szybkości z jaką dąży gdzieś przed siebie otaczający mnie świat, nie potrafię uciec od tego tematu. Może dlatego, że nigdy nie próbowałam go dogonić;)

Dziś chcę jednak porozmawiać trochę o sposobach przezwyciężenia tej całej gonitwy. Chociaż może raczej trzeba by mówić o sposobach ucieczki, czy wręcz omijania szerokim łukiem niebezpiecznie szybko płynącego nurtu rzeczywistość. Mam tu na myśli teorie Michela Foucaulta dotyczące heterotopii1, czyli swoistej "przestrzeni inności", "innej przestrzeni"2. Na jednym z wykładów wspominaliśmy o tym ciekawi, czy niektóre zawody mogą wciągać wykonujących je ludzi w inną rzeczywistość. Czy zawody związane z czytaniem książek ułatwiają przeskoki do takiej spowolnionej rzeczywistości?

Mnie wydaje się, że tak, lecz uważam że nie chodzi tu wcale o jakieś konkretne zawody, co może raczej o pewien styl życia. Ważna jest także umiejętność przenoszenia się poza główny nurt wydarzeń na zasadach jakie narzuca jednostka, a nie otaczający ją nachalny świat.

Dlaczego jednak tak się dzieje? Czemu czytanie książek pomaga nam tak skutecznie odgrodzić się choć na chwilę od świata i całego naszego codziennego zabiegania?

Czytanie jest procesem samym w sobie długotrwałym i powolnym. Czytanie gazet, krótkich artykułów w gazetach czy sieci, nawet krótkich opowiadań nie oddaje w pełni uroku, ale też wysiłku, jaki potrzebny jest do przeczytania całej książki.

Takie czytanie wymaga skupienia i uwagi. Czasem trzeba zatrzymać się w czasie czytania, pomyśleć, kiedy indziej wrócić kilka kartek do tyłu i przeczytać coś jeszcze raz. Zdarza się, że czytający szuka dodatkowych informacji, by lepiej zrozumieć kontekst, czasy, rysy psychologiczne bohaterów, skomplikowane zagadnienia filozoficzne czy teorie naukowe. Zagadek i zakrętów może być wiele, lecz dla koneserów i moli książkowych są to kolejne porcje przyjemności płynącej z czytania.

A zatem refleksja, powolny namysł, skupienie i odcięcie się od otaczającego świata.

Zanurzenie w świat wykreowany na kartach powieści zmusza niekiedy czytelnika do prawie całkowitego odcięcia od świata wokół niego. Wymyślona rzeczywistość, jej realizm i intrygująca odmienność wymagają wtedy całej uwagi podglądacza. To dlatego osoby czytające często nie reagują na pytania, nawoływania a nawet wrzaski. Jest to więc doskonały sposób na odcięcie się od nieustannego szumu informacyjnego i nadmiaru informacji. Jeśli książka jest nudna, zmienia się ją na inną; jeśli jakiś fragment jest niezrozumiały lub nieciekawy, przeskakuje się kilka stron dalej. To wszystko sprawia, że mamy o wiele większą władzę nad tym co robimy, niż np. w czasie oglądania telewizji. Zmiana kanału nieczęsto daje nam szansę tak diametralnej odmiany, jak nowa książka "z zupełnie innej bajki".

Czytanie w o wiele większym stopniu wiąże się z wolnym wyborem niż zapping. Ta władza, którą uczymy się mieć nad własnymi decyzjami, a co za tym idzie nad własnym życiem (a przynajmniej tą jego częścią, która zależy od nas) pozwala nam w innych sytuacjach unikać pokus, które płyną z możliwości oddania części odpowiedzialności za własne życie innym. A czytanie książek wymaga też pewnej wewnętrznej dyscypliny i umiejętności organizacji czasu i to nie tylko tego wolnego. Wszystko to jednak procentuje w inny sposób. Jest to sposób na uodpornienie się na najgroźniejszą chorobę cywilizacyjną - szybkość. Im częściej bierzemy do ręki dobrą książkę i odcinamy się od bodźców zewnętrznych, tym łatwiej prznieść nam się do naszego wymarzonego świata – heterotopii.

Lecz by przenieść się do tej rzeczywistości, trzeba umiejętnie wybierać lub kreować przestrzeń wokół siebie. Są miejsca, które są, lub w pewnym stopniu mogą się stać, heterotopiami jeśli tylko im na to pozwolimy. Heterotopią może być ogród, park, muzeum. Takie przestrzenie, które zdają się istnieć poza zwyczajnym czasem i przestrzenią. Nieprzypadkowo łono natury tak bardzo sprzyja miłej lekturze. Często w parkach miejskich, na skwerach czy ławeczkach ukrytych pod drzewami, w pobliżu fontann czas zdaje się zwalniać i widać wiele zaczytanych osób. Czytanie w takich miejscach z pewnością sprawia wiele przyjemności, ale wybór takiego miejsca nie jest konieczny. Uważam że potencjał do odrywania się od rzeczywistości w dużej mierze zależy od naszych własnych predyspozycji i umiejętności. Można nawet powiedzieć, że "portale czasoprzestrzenne" (by sięgnąć do terminologii rodem z powieści SF), umożliwiające nam wejście do heterotopii powstają w naszych głowach i to my musimy znaleźć do nich klucz. Można czytać w autobusie, pociągu, na zajęciach, w kolejce (kiedyś w sklepie, dziś na ogół w poczekalni u lekarza), wannie, parku, przy stole. W sumie czytać można prawie zawsze i wszędzie:)

I to jest kolejna zaleta książek zwiazana ze sferą wolności. To my sami wybieramy miejsce i czas. Programy w telewizji, mimo częstych powtórek, emitowane są w określonych godzinach. No i trzeba jeszcze znaleźć się tam, gdzie jest telewizor. Owszem, dobre, wciągające kino pomoże zapomnieć nam na jakiś czas o troskach i kłopotach, lecz trwa to z zasady krócej niż przeczytanie książki, no i istnieją jeszcze reklamy3, czyli przerywniki powodujące nasze rozproszenie, zagubienie i konieczność skupienia się (lub nie) na szybko podawanych dawkach różnorakich informacji.

A zatem czy książki są "bramami" do innych światów? TAK
Czy działają jak hamulce na pędzący wokół świat? TAK
Czy wszystkim to się udaje? NIE, ponieważ trzeba tego chcieć i umieć nad tym popracować.
Czy książki mogą być lekarstwem na współczesny pośpiech? TAK
Dobra książka = heterotopia? TAK, TAK, TAK

Ale to tylko moje skromne zdanie;)

1Informacje dotyczące heterotopii czerpałam z http://en.wikipedia.org/wiki/Heterotopia_%28space%29, [dostęp z dnia 21. 06. 2013] i http://pl.wikipedia.org/wiki/Michel_Foucault, [dostęp z dnia 21. 06. 2013].

2W powyższym eseju przedstawiam heterotopię tak, jak ja ją rozumiem: jako miejsce w pewnym stopniu poza rzeczywistym czasem i przestrzenią, miejsce gdzie możemy się udać, by oderwać się od codzienności, odpocząć i zwolnić trochę tempo życia. Jest to zarazem iluzja, jak i realna przestrzeń. Wszystko zależy od odwiedzających ją ludzi. 

3Zdaję sobie sprawę, że obecnie oglądanie filmów na komputerze czy tablecie zwiększa mobilność kinomaniaków, lecz i tak uważam, że nie wpływa to na samo sedno zagadnienia i wyższość książek nad filmami w sferze przenoszenia do świata heterotopii.

czwartek, 20 czerwca 2013

Szybko!!! Nie ma czasu do stracenia!!!


Wczoraj mówiłam o pośpiechu, który odbiera nam przyjemność płynącą z jedzenia, a do tego niszczy nasze zdrowie. Wieczorem myślałam jeszcze o tym i zastanawiałam się co jeszcze oprócz jedzenia robimy w pośpiechu. Obok mnie brzęczał telewizor, ktoś nieświadomie uprawiał zapping, słychać było skrzek reklam. I wiecie co? Jakoś tak wszystkim był śpieszno. W filmach jedni gonili drugich, zwariowany kot biegał po domu, a na dworze trwał ruch niczym w mrowisku. Ale to jeszcze nic. Reklamy, ten syndrom chorobowy współczesnego społeczeństwa, które ciągle gdzieś i za czymś goni, też mówiły o pośpiechu.
Reklamowano szybkie:

- pożyczki
- gotowe dania instant
- lekarstwa
- samochody
- internet
- itd.
- itp.

No cóż. Szybkość może być zaletą, jeśli tylko potrafimy korzystać z niej z rozwagą.

Pośpiech w dostarczaniu informacji także ma swoje dwa oblicza. Owszem, wiemy bardzo szybko o tym, co dzieje się na drugim krańcu świata, ale nie mamy pojęcia co dzieje się u sąsiadów (może też w jakimś stopniu przyczyn tak późnego dowiadywania się o licznych ostatnimi czasy tragediach bitych czy katowanych dzieci, należało by poszukać w braku czegoś, co bym nazwała zażyłością sąsiedzką ). Bardziej ciekawi nas co ma miejsce w odległych krajach, bo ma to dla nas znamiona egzotyki czy sensacji. Zatem pozornie dowiadując się więcej, wiemy mniej (informacje, które okazują się nam niepotrzebne odsiewamy i bardzo szybko zapominamy).

Na koniec chciałam wspomnieć jeszcze o tym biednym drobiu. Wiedziałam, że obecnie hodowle nie są dla tych zwierząt rajem na ziemi, a kury po nocach śnią (jeśli tylko to potrafią) o podwórku gdzie mogły by się rozbiec swobodnie we szystkie strony w poszukiwaniu smacznych robaczków i ziaren. Ale żeby karmić zwierzęta szkodliwymi dla nich substancjami przyśpieszającymi wzrost? Dawać im antybiotyki? To już nawet nie jest smutne, to jest przerażające. I to wszystko po to, by zwierzęta szybciej urosły i prędzej można je było zjeść.

Antropologia jak nauka badająca człowieka powinna się zająć także stosunkiem ludzi do zwierząt. Podobno to nasza zdolność do myślenia, refleksji, nasze emocje tworzą to, kim jesteśmy. Ale czas zająć się naszym stosunkiem do INNYCH. Nie tylko tych egzotycznych INNYCH, ale też do zwierząt. Niestety czasami okazuje się, że jesteśmy bardziej od nich dzicy, drapieżni, barbarzyńscy i ZEZWIERZĘCENI.

Szybka hodowla, szybkie, karmienie, szybkie pieniądze, szybkie jedzenie i szybkie chorowanie.

środa, 19 czerwca 2013

JEŚĆ, JEŚĆ, JEŚĆ


Tyrania chwili1, chwilowa przyjemność z konsumpcji, czyli jak się najeść, by ciągle nie być sytym.

Czasem przeraża mnie moja lodówka: upiorny, brzęczący po nocach biały sześcian o niezbyt imponujących gabarytach.Wbrew pozorom boję się nie tego, że po otwarciu drzwi zastanę w jej wnętrz tylko przysłowiowe światło.

Boję się (choć wolę nie rozmyślać nad tym), że większe zagrożenie stanowi - paradoksalnie - jedzenie. Miligramy, dekagramy, kilogramy konserwantów, sztucznych barwników i cukru. Pestycydy i inne paskudztwa, które mają zapewnić trwałość i lepsze walory smakowe.

A teraz czas na odrobinę autoantropologii. Podobno jesteśmy tym, czym jemy. Jeśli tak, jestem wielkim workiem śmieci i muszę się w końcu do tego przyznać. Owszem, czasami nadchodzą falami wyrzuty sumienia, ale nie są one aż tak wielkie, by wywrzeć na mnie trwały wpływ. Ale pomyślmy, od czego to sie wszystko zaczęło...

Pochodzę ze wsi, lecz dziś życie na wsi pod wieloma względami zaczyna przypominać miasto, a przynajmniej jego ciemne i mniej chwalebne aspekty: hałas, zanieczyszczenia, umasowienie, anonimowość. Trzeba jeszcze wspomnieć o odwiecznym kompleksie mniejszości, na który cierpią mieszkańcy regionów wiejskich. Jako antropolog zdaję sobie sprawę, że akurat takie myślenie ma już wiele znamion stereotypu. Współczesna mobilność pozwala rmieszkańcom mniejszych miejscowości z łatwością (i do tego szybko) docierać do miast i korzystać tam z tych dóbr, które na wsi nie są na ogół bezpośrednio dostępne (mam tu na myśli w dużej mierze kulturę wysoką, np. kina, muzea, teatry, ale też takie miejsca jak centra handlowe, kluby czy obiekty sportowe. Lecz z drugiej strony, nie zawsze wszystko funkcjonuje tak jak powinno, więc tak czy siak okazuje się, że w porównaniu z innymi znajomymi mam pewne braki kulturalno – towarzyskie, które po przeprowadzce do miasta ochoczo zaczęłam uzupełniać;) No cuż, kiedyś wystarczały mi tylko książki;) Pozostawmy jednak kwestię "wieś – miasto" indywidualnemu osądowi (wszak wiele w tej kwesti zależy od osobistych odczuć i preferencji).

Wracam więc do rzeczy,czyli do jedzenia. Dawnymi czasy w domu posiłki były smaczne, treściwe ( i co tu dużo ukrywać – DOMOWE, czyli dobre, bo nie ma to jak u mamy na garnuszku). Jednak to nie wszystko. Mleko kupowaliśmy od gospodarzy, warzywa i owoce częściowo uprawialiśmy na własnej działce, a większość z nich przerabialiśmy na zaprawy na zimę. Było wtedy tak jakoś swojsko i przytulnie. No i smacznie. Nie twierdzę, że było idealnie, w 100% ekologicznie czy coś, ale jadnak z jedzeniem jest tak, jak z sukcesami – kiedy są efektem naszej własnej pracy – smakują o wiele lepiej. A dwa jabłka, które uchowały się na drzewku do jesieni cieszą bardziej niż kilogram podobnych, ale kupionych w sklepie. Nie chcę też nikomu wmówić, że wielu rzeczy nie kupowaliśmy tak jak wszyscy inni: w sklepach czy na targu. Ale mimo wszystko, było choć trochę inaczej, a moim zdaniem- lepiej.

Potem były studia, zachłyśnięcie się tym INNYM światem, i wszystkie trudności, które wynikały z tego, że trzeba było nagle przeobrazić się w odpowiedzialną i zaradną osobę, która potrafi ugotować obiad, uprać skarpetki tak, by zostało chociaż kilka par (a nie same pojedyńcze "od pary"), czy pamiętać o kupieniu chleba na jutrzejsze śniadanie. I nie chodzi o to, że nie potrafiłam sama tego wszystkiego zrobić, lecz o to, że trzeba było robić to wszystko na raz i o niczym nie zapomnieć, bo w razie wpadki na zajęcia szło się "na głodnego". Albo po drodze wstępowało się do jakiegoś sklepu i kupowało...

No właśnie, co się kupowało? Czasem był to jakiś batonik, wafelek (w końcu skoro obudziłem się głodna i nie było co wrzucić na ząb, to muszę sobie to jakoś zrekompensować i wynagrodzić, a więc coś z czekoladą będzie idealne). Kiedy indziej sucha bułka i jakaś gotowa sałatka, lub drożdżówka. W każdym bądź razie, było to "coś zastępczego", mniej zdrowego i smacznego, ale "na głodnego" raczej się nie wybrzydza. Nie chce nawet wspominać o wszystkich konserwantach, polepszaczach i innych składnikach, których jest tak wiele, że aż strach myśleć. Zresztą zagadnienie to jest już dość dobrze znane i coraz częściej słychać o potrzebie zdrowszego żywienia i w ogóle trybu życia. Chcę się raczej skupić na naszym codziennym pośpiechu i zabieganiu, które powoduje czasami, że wyłącza się nam zdrowy rozsądek i pragmatyczne myślenie, bo ta kwestia wydaje mi się równie ważna.

W sumie można by zaryzykować nawet stwierdzenie, że obecne czasy wolności i swobody powinny dać nam szansę na dowolne kierowanie własnym życiem i czasem. Tymczasem okazuje się, że prędkość, postęp, szybkość codziennego życia powodują, że nie mamy na nic czasu (zwłaszcza na myślenie, lub chociaż pośpieszną autorefleksję i analizę własnego zachowania). Czas staje się tyranem, który zagraża naszemu zdrowiu i życiu. I gdyby to był tylko ten przysłowiowy batonik, to sytuacja wcale nie wyglądała by wcale tak źle. W końcu każdy ma prawo do odrobiny przyjemności i szaleństwa, nawet takiego niezbyt zdrowego. Jednak kiedy przychodzi czas obiadu, zbyt wiele wysiłku kosztuje nas ugotowanie czegoś pożywnego. Lepiej pójść "na miasto" i zjeść jakieś szybkie jedzenie. Oczywiście w pośpiechu. Ostatecznie możemy się zniżyć do kupienia jakiego gotowca i odgrzania go. Pytam jednak, co za urok może mieć jedzenie byle jak przygotowane i byle jak podane, a do tego zjedzone "w biegu"?

Podwieczorek – znowu jakiś gotowiec.

O kolacji nawet nie będę wspominać.

I tak było przez jakiś czas, dopóki nie przyszło opamiętanie. A teraz już czas na ważne pytania, a więc...

Gdzie ta rozkosz podniebienia i zadowolenie, które powinno płynąć wraz z przygotowaniem czegoś samemu? Szkoda nam czasu by zrobić porządne zakupy, poszukać jakiegoś przepisu w sieci i przygotować obiad. Nie muszą to być żadne rarytasy, których przygotowanie jest czaso i funduszochłonne. Nawet jejeczniczka lub schabowy z ziemniaczkami potrafią dostarczyć niezapomnianych wrażeń – oczywiście smakowych;) Z własnego doświadczenia i wieloletnich obserwacji wiem, że kiedy po ciężkim dniu przychodzisz zmęczony oraz głodny i zastajesz obiad ugotowany specjalnie dla ciebie przez bliską ci osobę, to chociaż ziemniaki były niedosolone, kotlet przypalony a o surówce się zapomniało i tak będzie to cudowna uczta. A jeśli jeszcze jest ona ładnie podana na czystym stole (świece i obrus nie są nawet konieczne) to naprawdę niczego więcej do szczęścia nie potrzeba. Ale ja jestem kobietą a do tego estetką, więc to może wiele tłumaczyć;)

Ale, ale... trzeba by przejść do jakiejś konkluzji. Wydaje mi się, że to wszystko jest chyba po części wynikiem wielkiego niechlujstwa w myśleniu współczesnego człowieka (alegoria człowieka – worka na śmieci tym bardziej wydaje się być strzałem w dziesiątkę). Szkoda nam czasu myśleć, bo w końcu jest tyle interesujących rzeczy do zrobienia i zobaczenia. Myśleć będzie można na emeryturze. Nawet na wakacjach szkoda czasu na myślenie, bo w końcu wakacje są od tego by odpocząć.

Szkoda nam też czasu by starać się w życiu codziennym, bo w końcu wiele rzeczy można by zrobić lepiej, jeśli tylko byłby czas. A tego towaru cenniejszego niż złoto jest jak na lekarstwo, więc przecież szkoda się męczyć i trwonić towar deficytowy. Szkopuł tkwi w tym, że konsekwencją niezdrowego trybu życia są przemęczenie, choroby a co za tym idzie, kolejki w poczekalniach u lekarzy, częste wizyty w aptekach, mnóstwo wydanych pieniędzy (a więc trzeba więcej pracować, by mieć na leki lub nowe ciuchy o rozmiar większe) a w najgorszym wypadku możemy nie doczekać do emerytury, więc nie będzie też możliwości by w końcu trochę pomyśleć nad tym co robimy i co się bardziej opłaca.

Powiedzieć, że to wszystko wina współczesnego świata jest dużym uproszczeniem. To my tworzymy naszą własną rzeczywistość i nie możemy całej winy zwalać na innych lub na jakieś abstrakcyjne czasy współczesne. Zawsze były jakieś czasy i dodam złośliwie, że one też były współczesne osobom, które w nich żyły. My też w grucie rzeczy jesteśmy dla siebie takimi tyranami, nie pozwalając sobie nawet na odrobinę wolności. Narzucający się zewsząd szum informacyjno – reklamowy oszałamia nas, przyprawia o zawrót głowy (chociaż ma też znamiona uzależnieniającego narkotyku) a w konsekwencji nas ubezwłasnowolnia. Poglądy o ewolucji ludzkości i postępie zdają się być nie do końca właściwe, gdy tak wiele osób zdaje się drobić w kółko.

1Esej ten powstał dzięki inspiracji, jaką był wykład dotyczący tyranii chwili, teorii T. H. Eriksena.

niedziela, 9 czerwca 2013

Antropologiczna podróż


Po pierwsze: wyjść z siebie ;)

Stać się "ponowoczesnym szamanem", upoić niczym winem transową muzyką ze swojego instrumentu szamańskiego - telefonu lub mp3 (już nie bębenka, choć w rytmie dzisiejszej muzyki bębenki w uszach często drgają na granicy ekstazy i bólu). I polecieć w świat...

A potem wyjść, wyjść z siebie... na spacer. Na ulice, zza antropologicznego biurka na którym leży laptop, do ludzi.

Odrzucić wszystkie warstwy masek, make-upów, tynku. Zostawić modę i ciuchotrendy, które mają skryć przed Innymi naszą bezbarwność i bylejakość. Zostawić na śmietniku (lub chociaż na parę minut w swoim pokoju, na blacie toaletki lub przed lustrem) wszystkie ubierające nas w oczach Innych ciuszki i fatałaszki: uprzedzenia, nudę, bezinteresowność, bezrefleksyjność, zakłamanie, pośpiech, nieufność, strach, egocentryzm, głupotę, lenistwo, modę, poczucie własnej wyższości. Zatrzasnąć choć na chwilę szufladki znajdujące się w komódce naszej głowy i skryć w nich wszystkie kalki i schematy myślowe, którymi na codzień się posługujemy.

Spróbować otworzyć się na świat, jak pomarańczowy nagietek, który każdego ranka otwiera swoje oczko i patrzy ciekawie dookoła.

Można nawet na tę specjalną okazję ubrać magiczne trampki z różowymi sznurowadłami, które (niczym stumilowe buty) mogą zaprowadzić cię tam, gdzie nigdy jeszcze nie byłeś.

Każdy dzień jest częścią wielkiej przygody. Czasami jednak o tym zapominamy, przez co tracimy wiele okazji do twórczego poznawania świata, ludzi, a przede wszystkim siebie samych. Mnie o takiej ciekawości świata (czy wręcz antopologiczno – dziecięcego zadziwienia światem) przypomina wiersz Konstandinosa Kawafisa.

Itaka

Jeśli wyruszasz w podróż do Itaki,
pragnij tego, by długie było wędrowanie,
pełne przygód, pełne doświadczeń.
Lajstrygonów, Cyklopów, gniewnego Posejdona
nie obawiaj się. Nic takiego
na twojej drodze nie stanie, jeśli myślą
trwasz na wyżynach, jeśli tylko wyborne
uczucia dotykają twego duchai ciała.
Ani Lajstrygonów, ani Cyklopów,
ani okrutnego Posejdona nie spotkasz,
jeżeli ich nie niesiesz w swojej duszy,
jeśli własna twa dusza nie wznieci ich przed tobą.

Pragnij tego, by wędrowanie było długie:
żebyś miał wiele takich poranków lata,
kiedy, z jaka uciechą, z jakim rozradowaniem,
będziesz podpływał do portów, nigdy przedtem nie widzianych;
żebyś się zatrzymywał w handlowych stacjach Fenicjan
i kupował tam piękne rzeczy,
masę perłowa i koral, bursztyn i heban,
i najróżniejsze, wyszukane olejki —
ile ci się uda zmysłowych wonności znaleźć.
Trzeba też, byś egipskich miast odwiedził wiele,
aby uczyć się i jeszcze się uczyć — od tych, co wiedzą.

Przez cały ten czas pamiętaj o Itace.
Przybycie do niej — twoim przeznaczeniem.
Ale bynajmniej nie śpiesz się w podróży.
Lepiej, by trwała ona wiele lat,
abyś stary już był, gdy dobijesz do tej wyspy,
bogaty we wszystko, co zyskałeś po drodze,
nie oczekują wcale, by ci dała bogactwo Itaka.

Itaka dała ci tę piękną podróż.
Bez Itaki nie wyruszyłbyś w drogę.
Niczego więcej już ci dać nie może.

A jeśli ja znajdujesz ubogą, Itaka cię nie oszukała.
Gdy się stałeś tak mądry, po tylu doświadczeniach,
już zrozumiałeś, co znaczą Itaki.1

1911





1Konstandinos Kawafis, wiersz pt. Itaka ze zbioru Wiersze zebrane, 1995. Cyt. za http://silvarerum.eu/kawafis#a20, dostęp z dnia 09.06. 2013.